Ci, którzy powątpiewali w to, że sformułowanie „obyś żył w ciekawych czasach” to nic innego jak klątwa, mają dziś na pewno mniej wątpliwości. Obecny kryzys wyostrzył dyskusję na temat tego, co lepsze w warunkach dekoniunktury takiej jak ta dokuczająca gospodarce globalnej obecnie: popuszczanie pasa (stymulowanie wydatków), czy jego zaciskanie (ograniczanie deficytu i spłacanie długu)? Różne kraje rożnie wybrały. Są takie, które zdecydowały się na daleko posunięte poluzowanie monetarne ukierunkowane na pobudzenie popytu globalnego. Inne wybrały "zacieśnienie fiskalne" (albo zostały zmuszone do jego wybrania). Dyskusja na temat tego, co lepsze, trwa i nabiera temperatury. Ekspansja monetarna, ale też fiskalna, pozwala oczekiwać zahamowania recesji / przyspieszenia wzrostu, jednak za cenę inflacji albo jeszcze większych deficytów budżetowych i długów publicznych (choć nie wiadomo, jak długo). Zwłaszcza ta druga perspektywa wielu przeraża, w końcu obecny kryzys to kryzys zadłużenia. To tak, jakby leczyć kaca kielichem (może jednak skuteczne?). Zaciskanie pasa nie pociąga, bo w końcu czy da się zmniejszać dług bez wzrostu gospodarczego? To właśnie jego brak wydaje się być dziś głównym problemem kluczowych gospodarek świata. Jak natomiast osiągnąć wzrost ograniczając się wydatkowo? Skutki polityki zaciskania pasa – oczywiście w wydaniu trochę ekstremalnym – najlepiej widać w Grecji: bezrobocie sięga 27% a gospodarka skurczyła się o ok. 1/4.
Zaciskanie pasa ma przeciwników wśród największych ekonomistów, w tym noblistów. J. Stiglitz twierdzi, że leczenie ran po tak ukierunkowanej polityce antykryzysowej będzie trwać przynajmniej dziesięć lat i wobec tego lekarstwo może się okazać bardziej dokuczliwe od samej choroby. Także P. Krugman stale sprzeciwia się „zaciskaniu pasa”. Jednak, jak się wydaje, możliwości stymulowania gospodarek za pomocą narzędzi monetarnych wyczerpały się. Podstawowe nominalne stopy procentowe najważniejszych banków centralnych sięgnęły bezprecedensowych poziomów (0% albo niewiele więcej). Eksperymentalne luzowanie ilościowe nie sprawdza się jako polityka pobudzania wzrostu gospodarczego, co najwyżej jako swoisty defibrylator – narzędzie przywracania wydolności rynków finansowych. Co więc zostało? Czyżby tylko powrót do doktryny Keynesa, czyli poluzowanie, ale tym razem fiskalne? W opublikowanym niedawno felietonie inny znany amerykański ekonomista – J. Frankel – zwraca uwagę na to, że w warunkach dzisiejszego kryzysu stymulacja fiskalna może być znacznie skuteczniejsza niż monetarna. Nie jest jednak pewne czy w przypadku wszystkich gospodarek. Krytycy zwracają uwagę na to, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat nie odnotowano przypadku gospodarki otwartej o rozmiarach porównywalnych z polską, która doświadczałaby trwałego i stabilnego wzrostu, któremu towarzyszy permanentny deficyt budżetowy będący skutkiem stymulowania fiskalnego. Casus Szwecji i kilku innych gospodarek świadczy natomiast o tym, że może być wręcz odwrotnie – stabilny wzrost gospodarczy może zależeć od zdolności do zrównoważenia budżetu (warto przypomnieć, że nawet w krytycznym 2009 r. Szwecja wykazała deficyt budżetowy wynoszący zaledwie 0,7% PKB). A może czekają nas jeszcze bardziej ciekawe czasy, w których wzrost gospodarczy będzie ekonomiczną osobliwością (odsyłam do prac kolejnego amerykańskiego ekonomisty, R. Gordona)? Już dziś czasy są wyjątkowe – wygląda na to, że tradycyjne rozwiązania monetarne i fiskalne stają się coraz mniej skuteczne. Może już wystarczy? Może niech nie będzie już bardziej ciekawie?